Refleksje z pobytu w Sokółce
Miejsce: Sokółka, podlaskie.
Czas: 14.11.2021, godziny wczesnowieczorne, jak mówią na ulicy: „w oczekiwaniu na nocny atak”
Akt 1. Miejsce: Karczma „Pod Sokołem”
Na niewielkiej przestrzeni, kilka, kilkanaście stolików – tłum gości, jakiego miejsce to w listopadzie nie widuje. Kakofonia. Obok rozmawiają po angielsku, ale to nie Brytyjczycy, ni Amerykanie. Za plecami słyszę francuski, dalej dwa stoliki po niemiecku. Przede mną dwóch blondynów w języku, którego nie rozumiem, ale brzmi jak duński. W rogu siedzi dwóch typów, którzy mogliby z powodzeniem wmieszać się w tłum migrantów. Nie słysząc rozmowy biorę ich, zdziwiony, za przybyszy z Kaukazu lub Turcji. W stylistyce rodem z filmu gangsterskiego szepczą do siebie rozglądając się wokół. Ostatecznie okazuje się, że to Włosi, raczej nie z okolic La Scali.. choć pozory bywają mylące.
Reflektory Europy, świata skierowane są dziś w to miejsce – ostatnie duże miasto przed „strefą zakazaną”. Dziennikarze wymieniają się spostrzeżeniami, radzą wzajemnie jak dostać się do granicy („obojętnie jak i w którym miejscu, byle zrobić zdjęcia”), o braku chęci tubylców do dzielenia się przemyśleniami przed kamerą, nieco dyskusji o problemie „migrantów”, raczej mało realnych analiz, ot codzienne rzemiosło, jak sami mówią: „Teraz złapałam z Die Welt, brałam co było pierwsze”. Najemnicy. Polowanie na „njusa”. Prawdziwy problem ich nie interesuje, mają profesjonalnie dostarczyć relację. Brak czasu i chęci, by zagłębiać się w temat. Dziś Sokółka, jutro wybuch Etny, pojutrze wypadek statku wycieczkowego. Wiadomość jak wiadomość. Sam fakt ich obecności w tym miejscu- kilkanaście kilometrów od toczącej się wojny- w tym czasie jest jednocześnie abstrakcyjny, jak i oczywisty. Na pewno znamienny.
Wychodzę.
Akt 2, miejsce: Kościół Rzymskokatolicki pw. Św. Antoniego Padewskiego.
Podczas ogłoszeń parafialnych ksiądz proboszcz odczytuje list Przewodniczącego KEP abp. Gądeckiego dotyczący problemu migrantów. W pewnym momencie ksiądz przerywa, odkłada list i emocjonalnym tonem, wyraźnie poruszony mówi: „My przecież wiemy, kto ich tu, na naszą granicę sprowadził. I on powinien się nimi zająć. Ale nasza chrześcijańska tożsamość nie pozwala nam odwrócić się od nich plecami. Z poszanowaniem bezpieczeństwa naszej Ojczyzny, jesteśmy zobowiązani im pomagać. To jest dla nas czas próby.”
Cisza. Nikt się nie rusza. Nie szepcze. Nie oddycha. W gęstym powietrzu przechadza się pewnie Mieszko I i zastanawia się jak wiele znaczył jeden wyrachowany polityczny gest.
Akt 3, miejsce: Sklep spożywczy.
Żująca gumę, nieszczęśliwa, doświadczona życiem sprzedawczyni z włosami farbowanymi na różowo, przeczesuje tłuste odrosty, tłamsząc w palcach bolesną świadomość dopiero co minionej, za szybko, ale bardzo zauważalnie, młodości. W tle przemówienie Premiera Rzeczpospolitej(„Polska jest przygotowana na obronę naszych granic”), na ladzie moja opisana cyrylicą „халва Николаевская”. Wchodzi jej koleżanka: ”I co? Będzie wojna?”. Sprzedawczyni: ”A ch.. Będzie co będzie. Ch.. Bum! I nas nie ma.”
Krótki wykład materializmu dialektycznego z ust cierpiącej duszy.
Kurtyna.
Tutaj jesteśmy. Świat będzie się przyglądał i robił z zaciekawieniem foty. Od nas zależy ile w nas ducha, ale i rozumu, by obronić własną tożsamość. I z jakiego miejsca w nas będziemy oceniać wydarzenia.
A gdzie jesteśmy?
Podoba mi się, jak dotychczas, postawa polskiego rządu, który nie prosi o pomoc. W świetle zainteresowania świata polską granicą wschodnią, będziemy testowani z dorosłości. Musimy sobie poradzić sami, inaczej podejmowane będą, jak zawsze, próby porozumiewania się ponad naszymi głowami. Musimy wykorzystać tę szansę, by awansować do grupy, jak to określił Putin w wywiadzie dla rosyjskiej telewizji kilka dni temu, „państw ważniejszych”. Trzydzieści lat „adopcji strategicznej” i liczenia na to, że nasze problemy rozwiążą inni, to wystarczy. Nie pozwólmy Rosjanom rozmawiać z Niemcami, Francuzami, Amerykanami o nas. Bez nas. Jedna Jałta wystarczy.
Dlatego cieszą słowa Premiera Morawieckiego, że Polska pomocy nie szuka, ale każdą jej ofertę rozważy. Jesteśmy na pierwszej linii frontu, ale tym razem możemy tę wojnę wygrać. Sami.
Po co ta wojna?
Moim zdaniem kryzys graniczny został przez Putina (bo chyba nikt nie ma wątpliwości – a na pewno nie lokalny proboszcz – kto za tym stoi) wywołany po to, by w razie słabości i nieudolności państwa polskiego móc tym bardziej swobodnie rozmawiać z Francuzami i Niemcami (a potem i USA) o tym, jaki ład panować ma między Odrą a Bugiem. Stabilność ładu międzynarodowego wymaga bowiem przewidywalności. Jeśli Putin będzie w stanie zapewnić w Polsce (za pomocą jego agentury, wiernych mu polityków itd.) przewidywalny porządek, uwzględniający interesy Niemiec i USA, to będzie miał karty do rozgrywania partii polskiej.
Nie jest dla mnie wykluczone, że tocząca się wojna na granicy polsko-białoruskiej jest próbą odwrócenia uwagi od głównego kierunku natarcia – Ukrainy. Eskalacja konfliktu z Polską do poziomu wymiany kinetycznej jest oczywiście w tej chwili niemożliwa, ale jednoczesne przetestowanie polskich zdolności obronnych i uderzenie w na Ukrainę pod pretekstem obrony jej przed kryzysem uchodźczym (na wezwanie „Frontu Jedności Ukrainy i Rosji”) – jest możliwe.
Sami sobie winni.
Polska niestety musi wypić piwo, które sama nawarzyła. Był czas, że można było z Łukaszenką rozmawiać (pisałem o tym TUTAJ)– on wręcz szukał balansu wobec Rosji poprzez flirtowanie z Polską. Wystarczyło budować relacje, tworzyć aktywa, pogłębiać współpracę gospodarczą, kulturalną. Polska pryncypialna krytyka „niedemokratycznego satrapy” była wyrazem politycznej głupoty rządzących. Należało rozmawiać, przeciągać Łukaszenkę na „naszą” stronę, budować mosty, „odklejać” go od Rosji, a nie wpychać w ręce Putina. Zwłaszcza irytująca była narracja po ostatnich wyborach, gdzie Polska niemal sama prosiła się o wojnę z Białorusią, wtrącając się w proces wyborów prezydenckich na Białorusi. Wydawało się wręcz, że polscy politycy naprawdę wierzą w te bajania o demokracji i złych dyktatorach… Mamy zatem wojnę, o którą sami się postaraliśmy – Łukaszenka, nie mając innego wyjścia, odtrącony przez Polskę, jest teraz proxy Putina i chcąc zachować władzę (oraz głowę) musi grać, jak na Łubiance zagrają.
Czego brakuje?
Polska, pomimo dość sprawnej akcji granicznej, przegrywa wojnę o narrację. Zgromadzeni „Pod Sokołem” dziennikarze łakną „njusów”. I takie, sprofilowane pod nich informacje należałoby sączyć opinii światowej. Tego rząd polski nie robi. Zakaz wjazdu do stref przygranicznych, odcięcie mediów ma polityczne uzasadnienie w stosunku do takich prawdomównych (i wiadomo skąd sterowanych) tytułów jak TVN czy Gazeta Wyborcza, ale media światowe należałoby dopuścić i ich narrację kształtować. Skoro jest wojna, to należy też atakować, a nie tylko reaktywnie się bronić. Tej proaktywnej postawy – brakuje.
Należałoby wykorzystać Caritas, organizacje typu „Medycy na granicy” – pomagać i pokazywać to całemu światu. Pomagać faktycznie, idąc za głosem proboszcza z Sokółki, ale też bezwzględnie zamykać głupie buzie celebrytom typu Maja O., budzić narodową dumę w Pani Sklepikarce z Sokółki i podziw Johna Smitha dojeżdzającego do pracy w Arkansas czy jakiegoś zakompleksionego Emmanuela w innym dawno zapomnianym przez świat Paryżu – inteligentnym, dostosowanym do odbiorcy przekazem w mediach.
Jeśli tego nie zmienimy, to obraz tej wojny będzie kształtował Wołodia i jego młodszy brat „Baćka”. I to się, niestety, dzieje. Parafrazując Wielkiego Ojca Demokracji Josefa Dżugaszwili, ilość dywizji jest kluczowa, ale w świecie, w którym emocje kształtowane są przez przekaz medialny, nawet najbardziej wyrachowany przywódca musi liczyć się z emocjami swoich wyborców.
Jan Smuga.
1 Komentarz do “O początkach wojny polsko – rosyjskiej AD 2021”Dodaj twój →